Kipiatok

Zdjęcie wykonane w Kliszowie po powrocie z Sybiru. Koniec lat 40. XX wieku po lewej stronie moja mama Zofia Mularczyk z rodzicami Janem Sawczukiem i Katarzyną z domu Szukałowska.
Zdjęcie wykonane w Kliszowie po powrocie z Sybiru. Koniec lat 40. XX wieku po lewej stronie moja mama Zofia Mularczyk z rodzicami Janem Sawczukiem i Katarzyną z domu Szukałowska.

 

Wybuch II wojny światowej był początkiem wielkiego dramatu Kresów, a szczególnie ludzi tam mieszkających.

17września 1939 roku na terytorium Rzeczpospolitej wkroczyła bez wypowiedzenia wojny Armia Sowiecka. W listopadzie tego samego roku ziemie zgarnięte przez Rosjan zostały włączone do ZSRR. Były to ziemie: lwowskie, stanisławskie, tarnopolskie, wołyńskie i  nowogródzkie- ziemie rdzennie polskie zamieszkałe przez 14,3mln. ludności , z czego 6,5mln. stanowili Polacy. W ciągu kilkunastu tygodni została ustanowiona władza radziecka, która za pierwszy cel obrała zniszczenie świadectwa polskości tych ziem i sowietyzację  społeczeństwa. Okupant podjął działania depolonizacyjne uderzając w centra polskie kultury i nauki, aresztując i wywożąc na Sybir przedstawicieli elit naukowych, nauczycieli i profesorów. Z jeszcze większą bezwzględnością i okrucieństwem niż za caratu władza rosyjska podjęła walką z Kościołem katolickim. Zamykano klasztory, probostwa i seminaria duchowe, zlikwidowano wydawnictwo i czasopisma katolickie.

Aresztowano i zesłano na Syberię wielu księży, których zatrudniono w nieludzkich warunkach przy wydobywaniu węgla, rudy żelaza, uranu lub przemyśle zbrojeniowym i ciężkim. Nikt do dziś nie wie, ilu ludzi zostało wywiezionych na Sybir w latach 1939-1941r. Niektóre źródła podają liczbę około 2 milionów. Życie codzienne mieszkańców Kresów w tych  czasach było pełne strachu przed możliwością niespodziewanego aresztowania i wywózki w nie znane. W pierwszej kolejności aresztowano i wywożono do Kazachstanu zawodowych wojskowych, policjantów, urzędników państwowych i samorządowych, działaczy społecznych i ich rodziny. Deportowani musieli pozostawiać większość swojego dobytku, który po ich  wyjeździe konfiskowano i rozkradano. Druga bardzo liczną grupą była polska ludność wiejska, tzw. koloniści.  Na postawie imiennych list N.K.W.D aresztowano i wywiozło ludzi, najczęściej na Sybir, których zatrudniono przy wyrębie lasów przy bardzo niskich temperaturach, często przekraczających minus 40 stopni Celsjusza. W tej grupie znalazła się moja śp. mama Zofia Mularczyk z domu Sawczuk ( córka gajowego) oraz cała jej 6 osobowa rodzina. Według wspomnień mojej nieżyjącej mamy oraz relacji jej siostry Lodzi było to na Polesiu podczas mroźnej nocy 10 lutego 1940 roku.

10 lutego 1940r. Na Polesiu we wsi Chocuń powiat Kamień Koszyrski około godz. 1.00 w nocy, bardzo mroźnej nocy ze snu obudziło nas głośne dudnienie do drzwi rodzinnego domu i okrzyki ,,odkrywaj’’ (otwierać), po opuszczeniu łóżek ujrzeliśmy naszego ojca leżącego w bieliźnie w kuchni twarzą do podłogi. W domu trwała burzliwa rewizja prowadzona przez czterech żołnierzy NKWD. Sytuacja ta dla nas dzieci była wówczas niezrozumiała (miałam wtedy 10 lat) czuliśmy strach i przerażenie, kazano nam się szybko ubierać i opuszczać dom. Jeden z żołnierzy wiedząc co nas czeka wrzucał do czekających przed domem na nas sań: ciepłe ubrania, kożuchy i woreczki z mąką i kaszą. Po załadowaniu nas na sanie wyruszyliśmy tej samej nocy do Dolska. W taki to sposób opuściliśmy  na zawsze nasz dom i ojczyznę. W Dolsku umieszczono nas  w Domu Ludowym gdzie dołączyliśmy do większej grupy podobnych nam ludzi. Po paru dniach znowu nocą lecz teraz pociągiem wąskotorowym zostaliśmy przewiezieni do Brześcia. Na stacji w Brześciu, ujrzeliśmy długie składy bydlęcych wagonów z kominkami- skład liczył około 60 wagonów. Do tych wagonów zaopatrzonych w piętrowe prycze, piecyk typu ,, kozia nóżka’’ oraz ubikacje- wyrąbana podłoga w kącie wagonu, umieszczono po 5-6 rodzin.  Podróż w nieznane trwała około 3 tygodni przerywana nielicznymi postojami na których  usuwano zmarłych i zaopatrywano nas w wodę pod nadzorem wartowników.

Po tym czasie dojechaliśmy do Archangielska gdzie przebywaliśmy przez tydzień. Następnie z Archangielska nocami, saniami wieziono nas przez okres dwóch tygodni. Postoje odbywały się  w opustoszałych cerkwiach, w których mogliśmy się posilić i rozprostować nogi. Miejscem docelowym naszego zesłania okazało się posiołek SIEGIERGA do, którego przybyliśmy w okresie świąt wielkanocnych  pamiętam to ponieważ zesłańcy składając sobie życzenia stukali się szyszkami, które miały przypominać wielkanocne pisanki- wspomina siostra mojej mamy Lodzia.

W Siergierdze przyszło nam żyć przeszło 4 lata. Przybyła grupa liczyła około 100 osób, którą umieszczano w 3 drewnianych barakach. Brak miejsca powodowało, że w jednej izbie lokowano po dwie rodziny. Po zakwaterowaniu komendant obozu oświadczył, że przybyliście tu aby pracować, a „kto nie rabatajet ten nie kuszajet”( kto nie pracuje ten nie je). Dzieci do lat 15 nie będą pracować lecz będą chodzić do radzieckiej szkoły, natomiast wszyscy pozostali będą pracować przy wyrębie lasu. Do wyrębu lasu z naszej rodziny zostali skierowani: ojciec Jan, matka Katarzyna oraz dwie najstarsze siostry Zofia i Helena. Wielkim szczęściem dla nas dzieci był fakt, że nasza mama gotowała na zrębie posiłki dla zesłańców. Po zakończeniu pracy przyschnięte do kotła resztki jedzenia były przez nią skwapliwie odskrobywane, a następnie   przynoszone  do baraku. Tymi resztami dokarmiała nas, bowiem dzieci dostawały tam tylko po 300g chleba. Po pewnym czasie gdy głód się nasilił aby ustrzec się przed kradzieżą chleba, każdy ze zesłańców nosił na szyi płócienny woreczek z drogocennym chlebem. Praca w lesie trwała od świtu do zmroku. Za tą prace pracujący otrzymywali po 500g. razowego chleba. Głodowe przydziały chleba, brak witamin, siarczyste mrozy( ponad minus 40 stopni Celsjusza), ciężka fizyczna praca to wszystko zaczęło powodować, że ludzie zaczęli masowo chorować i umierać. Do codzienności należała tu choroba zwaną „cyngą” (szkorbut). Powód- brak w jadłospisie warzyw i owoców, które zawierają witaminę C. Typowy objaw cyngi to krwawiące dziąsła i wypadanie zdrowych zębów. W tym czasie jedynym lekarstwem był u komendanta obozu tabletki (od bólu głowy). W pierwszej kolejności zaczęli umierać ludzie starsi i dzieci. W tym czasie zachorowałam na koklusz, choroba szybko się rozwijała, a moje szanse na wyzdrowienie topniały z dnia na dzień. Mama przygotowała mi odświętną sukieneczkę, w której miałam być pochowana. Dalsze życie zawdzięczam mojemu ojcu, który wybłagał u komendanta aby ten pozwolił mu na opuszczenie obozu żeby mógł odnaleźć miejscowe plemię Nieńców ( ludność niskiego wzrostu trudniąca się myślistwem, podobna eskimosom), u których wymienił nasze najlepsze ubrania na małą buteleczkę mleka, suszony chleb i suszone ziemniaki. Te luksusowe jedzenie pozwoliło mi na powrót do świata żywych i kontynuowania nauki w rosyjskiej szkole. Głód, zimno i niezrozumiały obcy język wywoływał często płacz u nas dzieci. Nauczycielka- Gruźinka, która nas uczyła krzyczała wtedy „Maskwa nie wierit slozom” (Moskwa nie wierzy łzą).

Nauka w rosyjskiej szkole trwała przez okres trzech lat i obejmowała podstawowe zasady nauki czytania, pisania i rachunków. Uczono nas szczególnie życiorysów Lenina i Stalina. Życiorysy te musieliśmy znać na pamięć. Była to konsekwentna polityka wynarodowienia nas Polaków. Gdy po długiej zimie  przyszła wiosna (wiosna z latem na Sybirze trwała około 3 miesięcy) do dokuczliwego głodu dołączyły się dodatkowe cierpienia spowodowane przez różnorakie robactwa, które po srogiej zimie rzucało się na nasze wychudzone ciała. Dręczyły nas one podczas nocy i podczas dnia. Wtedy nasze ciała były pokryte czarnymi plamami po ukąszeniach, a twarze były opuchnięte. Jedyną bronią przed tym robactwem i insektami było  oddymianie baraków i naszych ubrań. Pomimo tego wszystkiego trwaliśmy w oczekiwaniu na powrót do pozostawionych w Polsce domów.

Nieśmiałe pytania kierowane do komendanta obozu w tej sprawie były przez niego kwitowane,, że najpierw mu włos na dłoni wyrośnie jak wy do Polski wrócicie”. Nadzieje te najbardziej rozkwitły w czasie, kiedy powstały na emigracji rząd polski kierowany przez gen. Władysława Sikorskiego. W 1941r. upomniały się o swoich rodaków osadzonych na Sybirze. Po pewnym czasie w naszym posiołku wielu młodych chłopców i dziewczyn wstąpiło do armii gen. W. Andersa, który przez Iran wyprowadził ich na zachód. Piękny dowód ich bohaterstwa odnotowano potem w walkach we Włoszech, gdzie z innymi zdobyli Monte Casino. W grupie tej miała też być moja śp. mama, którą przeszkolono na sanitariuszkę, lecz stanowczy sprzeciw mojego dziadka, który wówczas powiedział- „razem nas tu przywieziono, razem żyjemy to i do Polski razem będziemy wracać”, spowodowało, że dziś mogę o tym pisać.

Kiedy w 1944r. na wiosnę pozwolono na powrót z Sybiru okazało się, że zesłańcy są obywatelami ZSRR, a to za przyczynę dekretu Rady Najwyższej ZSRR z listopada 1939r., którym narzucono wszystkim mieszkańcom ziem wschodnich obywatelstwo radzieckie. Taki stan powodował, że nie mogli od razu wrócić do Polski( wracali do niej przez 2 lata). Ponadto okazało się, że może to nastąpić lecz na własną rękę. Postanowiono że będą wracać przy pomocy tratw rzeką USPINIGĄ, którą spławiono w okresie wiosenno-letnim wycięte drewno do większych osad leżących przy tej rzece. Ze wspomnień mojej mamy wynikało, że Rosjanie utrudniali ten zamiar poprzez niszczenie tratw podczas nocy. Dopiero wystawienie całonocnych wart pozwoliło im na opuszczenie SIEGIERGI, w której pozostawiono bardzo duży polski cmentarz z tymi, którym nie dane było cieszyć się z powrotu do kraju. Na tratwach dotarli do dużej osady o nazwie KARPAGORY, w której moja mama wraz z swoim ojcem pracowała w rzeźni przez okres jednego roku. Z Karpagor  tym razem saniami dotarli od Archangielska. Po krótkim pobycie w Archangielsku zostali skierowani na Ukrainę do pracy w kołchozie w miejscowości ZNAMIENKA. Dopiero na wiosnę 1946 roku mogli wracać do Polski na ziemie odzyskane do Ścinawy. Z tych co ocaleli i osiadły w Kliszowie były 4 rodziny: Sawczuków, Gubczyków, Szalaty i Bomerbachów. Jedyną pamiątką z tamtych czasów jest przechowywana przez moją ciocię Lodzie do dziś piła ręczna, którą moja mama wraz z jej ojcem wycięła w syberyjskiej tajdze niezliczoną ilość drzew.

 

 Kipiatok- wrzątek, gorąca woda, którą zesłańcy pijąc rozgrzewali zamarznięte organizmy.

 

 

 

Stanisław Mularczyk s. Ludwika i Zofii z d. Sawczuk